piątek, 25 maja 2012

Sprzątania po Rudawskiej ciąg dalszy

Tym razem pojechałam rowerem. Kilka dni wcześniej wybrałam się na Gapę zdjąć jeden z lampionów i byłam mile, nawet bardzo mile, zaskoczona faktem, że moja wypracowana w wakacje kondycje nie opuściła mnie jeszcze mimo, że od początku października rower był ozdobą/zawalidrogą w pokoju. Tak więc w niedzielę pełna entuzjazmu wybrałam się rowerem po kolejną porcję lampionów.

Ścieżką rowerową dojechałam spokojnie do Maciejowej i skręciłam w drogę do Wojanowa. Pierwszy dość stromy podjazd zaliczony bez zmęczenia :-) Z drogi zjechałam na łąkę w kierunku PK. Bez problemu namierzyłam miejsce gdzie wisi lampion, tylko hmmm.... jak tam dotrzeć skoro w koło pokrzywy. Zostawiłam rower na łące i chciał nie chciał zaczęłam przedzierać się przez pokrzywy. Nagle zza mijanego krzaka wyskoczyła sarna. Mało mnie nie podeptała. Nie wiem która z nas była bardziej przerażona obecnością tej drugiej ;-)
Lampion zdjęty, w tył zwrot i znów przez pokrzywy. Wybrałam wariant najwęższego pasa pokrzyw i wyszłam na drogę. Hmm...tylko gdzie jest rower. No przecież zające nie ukradły. Zaczęło się namierzanie ukrytego w trawach pojazdu. Jest :-)
Pałac w Wojanowie
Góry Sokole :-)
Stacja Wojanów
Dalej drogą dojechałam do Wojanowa i wybrałam wariant przez Bobrów i dalej na Karpniki. 
Lwy pilnujące wjazdu na teren zamku w Bobrowie


Zamek w Bobrowie
Po drodze zebrałam kolejny PK i dostałam sms-a od Tomka z informacją, że pozostałe dwa punkty z OS-u nadal wiszą w terenie. Postanowiłam zmienić nieco plany. Minęłam opuszczoną szkołę w Karpnikach i .... pojechałam na Przełęcz Karpnicką.
Mało, że pojechałam, to nawet wjechałam. A mało, że wjechałam, to wjechałam prawie bez zmęczenia. Byłam dumna jak paw-w końcu to dopiero drugi wypad rowerem w tym sezonie :-) Nagrodą był taki widok Sokolika... :-D
:*

Zmieniłam mapę i pojechałam w kierunku S13. Niestety wjeżdżając na Rozdroże pod Fajką już nie było tak lekko i wspaniale - ostatni odcinek prowadziłam rower, ale i tak byłam z siebie dumna ;-) Z Rozdroża zjechałam w kierunku punktu i zostawiłam rower. Zasugerowana uwagą Tomka, że "trzysnastka" stała w chaszczach zaczęłam przeczesywanie jeżyn i młodych brzózek. Moje nogi, które przestały istnieć już przy pierwszym PK i przypomniały wielki swędzący bąbel, "przyozdobiły" się teraz zadrapaniami. Wtedy przypomniało mi się, że za tydzień bal absolwentów i nie mam długiej sukienki. Chcąc oszczędzić sobie kolejnych zadrapać zadzwoniłam do Roberta po wskazówki.
-Gdzie jest "trzysnastka"?
-Wisi na ogrodzeniu szkółki leśnej.
No fakt. Wisi. Dokładnie na wysokości gdzie zostawiłam rower. Lampion idealnie widoczny stojąc przy rowerze. Ale kto by się rozglądał?!?!?! Ale po co patrzeć na mapę?!?!?! Chaszcze to chaszcze, więc Rafalska rzuciła się w jeżyny bez rozglądania się wokoło.
Wracając na Przeł.Karpnicką odbiłam drogą do S09. Tym razem zostawiłam rower na małej leśnej polance. Znalazłam początek strumyka, zakręt drogi i ruszyłam w las "trzymając" się poziomicy. Prawo, lewo, prawo, lewo... Głowa zaczęłam pracować jak radar. Skarpa i ścieżka. Rzut okiem na mapę - musiałam go minąć. Wracam, tym razem po trochę wyższej poziomicy. Znaleziony.
Zjazd z Przełęczy Karpnickiej bez hamulców... Ach :-D To jedno słowo wyraża wszystko ;-)

W Karpnikach z przerażeniem stwierdziłam, że kończy się picie, a jeszcze sporo drogi przede mną. Kierunek sklep. Tylko po co skoro zapomniałam dziś portfela :-( Sympatyczna mieszkanka Karpnik poratowała mnie butelką wody mineralnej :-)
Droga do Strużnicy bez większych problemów choć już powoli czułam zmęczenie w nogach. Wiedziałam, że  w Strużnicy muszę odbić z głównej drogi w bok, żeby odnaleźć punkt przy skale nad strumieniem. Zastanawiałam się czy zaatakować od drogi za strumieniem czy przez łąkę. Decyzja - przez łąkę. Ku mojej radości okazało się, że przed strumieniem też jest droga. Co prawda przez czyjeś podwórka, ale wyraźnie prowadzi dalej. Zakręt i koniec drogi. Usiadłam na chwilę na trawie, żeby spojrzeć na mapę i zastanowić się co w takim razie dalej, aż tu nagle zza moich pleców wyłonił się sympatyczny starszy pan i z troską zapytał: "Zgubiła się pani?"
No... hmmm... jakby tego.... NIE. (Co prawda chwilowo nie do końca wiem w którą stronę dalej, ale przecież to się za moment zmieni). Punkt odnaleziony, wracam przez łąkę do drogi i wtedy zrozumiałam troskę tego pana - od strony łąki stała tabliczka "teren prywatny" - jednym słowem siedziałam w ogródku tego pana ;-)

Droga ze Strużnicy do Gruszkowa i dalej na Przełęcz pod Średnicą to był jeden wielki kryzys. Momentami, niestety dość długimi, zamiast jechać na rowerze to prowadziłam go, aż w końcu usiadłam w przydrożnym rowie i miałam ochotę rzucić tekstem Czarka Pazury z jednej z polskich komedii. W każdym razie kryzys jak stamtąd do morza, a stamtąd do domu jeszcze spory kawałek. Chwila siedzenia na słońcu i ruszyłam dalej kryzys zostawiając w tym rowie. Szybkie odnalezienie lampionu i zjazd do Kowar. Długi i cały czas w dół :-) Kryzys zażegnany do końca. Drogą do ostatniego tego dnia lampionu, czyli tego pod wiaduktem na drodze Karpacz-Jelenia Góra, przy torach kolejowych.
W planach miałam zebranie jeszcze jednego PK, ale obawiając się kolejnego kryzysu i pamiętając, że kolejny dzień to poniedziałek, a pracy nie mam siedzącej, skierowałam się do domu.

Imieninowe słońce

Najpiękniejsze prezenty to wcale nie te które są duże, drogie albo wymyślne. Najwspanialsze są te ofiarowane prosto z serca :-) Dziękuję :*
Słońce od Słońca :*
W tym roku w doniczce. Obiecuję, że będę dbać najlepiej jak potrafię (a to duży wyczyn skoro zasuszyłam kiedyś kaktusa)

sobota, 19 maja 2012

Słoneczna dawka energii

Po raz kolejny przekonałam się o tym, że funkcjonuje na baterie słoneczne. Wystarczyło, że wyszło słońce i zrobiło się ciepło, a we mnie wstąpiły nowe siły i potężna dawka optymizmu :-) Mój ziołowy ogródek doczekał się wreszcie przesadzenia, a za oknem pojawiła się skrzynka z lobelią. 
Po wygrzewaniu się na słońcu postanowiłam zrobić coś pysznego do jedzenia.
Lemoniada z miętą i brązowym cukrem
Caprese z afrykańską oliwą z aromatem pomarańczy i chilli
Kulinarny eksperyment: gruszka, mozarella, orzechy włoskie, mięta i jogurt naturalny
godz.18:00 :-) i oby tak zostało do jesieni !!

"Sprzątając" po Rudawskiej Wyrypie


Czas w tym tygodniu po prostu mi uciekł. Dopiero była niedziela, a tu nagle zaskoczył mnie piątek. Zupełnie nie wiem kiedy minęły te dni, choć muszę przyznać, że zdążyło się sporo zmienić, ale o tym będzie innym razem. Wiem, że już bliżej do kolejnej niedzieli, ale mimo tego wrócę do tej poprzedniej – na reszcie mam na to czas.
Budzik zadzwonił o 6:20 rano. Biorąc pod uwagę, że w sobotę siedziałam do 1:30, czyli praktycznie była już niedziela, to noc zdecydowanie była za krótka. Pierwsza moja myśl to wysłać sms-a do Tomka, że ja bardzo przepraszam, ale nie przyjadę pociągiem o 8 rano tylko o 12:00. No ale tak jakoś głupio mi się zrobiło, więc po bardzo szybkim przeanalizowaniu (to słowo jakoś nie bardzo pasuje do czynności jaką mój mózg wykonał o tej nieludzkiej godzinie) czynności, które miałam za chwilę zrobić, przestawiłam budzik o 20 minut. Uwierzcie mi, że o tej porze 20 minut to cała wieczność ;-)
Półprzytomna zwlokłam się z łóżka, szybko ogarnęłam i pognałam na dworzec. Z biletem w dłoni wsiadłam do pociągu relacji Jelenia Góra – Wrocław. Krajobraz za oknem przesuwał się powoli, a momentami bardzo powoli. Łąki, pagórki, Pałac w Wojanowie, ukochane Sokoliki. Na stacji w Trzcińsku czekali na mnie Michał i Tomek. Michał wracając do Janowic podrzucił nas samochodem do Radomierza (przecież to tak prawie po drodze ;-p ). 8:00 i się zaczęło. Cel – zdjąć jak najwięcej lampionów po Rudawskiej Wyrypie, cel szczególny zweryfikować PK S03. Z parkingu przy Wabi ruszyliśmy zdjąć pierwszy lampion. Trochę go poszukaliśmy, ale tak to jest jak się patrzy nie na ten fragment mapy co trzeba i szuka w terenie strumyków, których nie ma prawa tam być. Na swoje usprawiedliwienie mam jedynie fakt, że mój mózg nadal był wtulony w poduszkę i przykryty kołderką i dołączył do mnie dopiero w drodze do kolejnego PK.
Trzecim PK do którego mieliśmy dotrzeć była Różanka. Im bardziej się do niej zbliżaliśmy, tym bardziej czułam odpływ chęci wspinania się tam. Różanka jest chyba jedną górą, na którą wejście jeden raz w roku, w czasie Przejścia dookoła Kotliny, wystarcza mi w zupełności. Ba, nawet jedno takie wejście wystarczyłoby mi na kilka lat ;-p Pomijając Różankę skierowaliśmy się do kolejnego punktu kontrolnego. 
Pomysłowość ludzka nie zna granic. Stanowisko myśliwskie zadaszone dachem od traktora ;-)
Drogą wzdłuż Bobru do ruin wapiennika, potem dalej przez Ciechanowice do kolejnego wapiennika i na Kolorowe Jeziorka. Odnajdowanie kolejnych lampionów nie przysparzało nam problemów, wręcz było dziecinnie proste jak już patrzyło się na odpowiednie wycinki map ;-) 
PK25
W końcu dotarliśmy na teren odcinka specjalnego. Tutaj także odnalezienie lampionów było łatwe, no może poza jednym, który ukrył się przed nami w plecaku (dla wyjaśnienia dodam, że część lampionów została zdjęta zaraz po maratonie).
Weryfikacja S03 była dość ciekawa. Zaznaczony na mapie teren przebieżny okazał się wysokimi na niecały metr drzewkami rosnącymi gęsto obok siebie ;-) No cóż, mapa aktualizowana była w 2003r., więc miały prawo wyrosnąć. Dotarcie do lampionu wiązało się z przeczołganiem (miejscami dosłownie) między tymi drzewkami, ale podobało mi się. Na reszcie mogłam popracować trochę z mapą i kompasem, wytyczyć azymut, porównać rzeczywistą rzeźbę terenu z tym co na papierze.



Ciechanowice
Czas tego dnia jakby przestał istnieć. Zaskoczyło nas, gdy na zegarku zobaczyliśmy 19:00. Byliśmy 11 godzin w terenie, a ja nie czułam się zmęczona, choć powoli mój organizm wysyłał znane mi znaki, że zaczyna mieć dość. Zdjęliśmy ostatni (na ten dzień) lampion i zeszliśmy do Janowic. Dopiero gdy usiadłam w ciepłej kuchni z kubkiem herbaty poczułam się zmęczona, ale niesamowicie zadowolona. Taki dzień był mi potrzebny, był wręcz niezbędny. Problemy zostały w domu. Były tylko góry, wolność, rozmowy i śmiech.
Po powrocie do domu, szczęśliwa i, mimo fizycznego zmęczenia, pełna energii, zasnęłam.

piątek, 11 maja 2012

Rudawska Wyrypa okiem organizatora

Pomysł Rudawskiej Wyrypy zrodził się w zeszłym roku i bardzo szybko od teorii przeszliśmy do czynów. Robert zaczął wytyczać trasy, ja uczyłam się do ostatnich egzaminów na studiach, Robert myślał nad lokalizacją bazy, ja uczyłam się do ostatnich egzaminów, Robert wymyślał wzór karty startowej, ja …  uczyłam się do ostatnich egzaminów. Kiedy on jeździł w teren, ja siedziałam w szarej Warszawie i znałam lokalizacje PK tylko dzięki szczegółowym opisom przez telefon i mapie rozłożonej na notatkach. „Jak będzie 100 zgłoszeń to będzie super”-stwierdziliśmy jednogłośne ;-) 13 marca ruszyły zapisy!! Oj wtedy jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka ;-) Między nauką do egzaminów z rozrodu i chorób zakaźnych odbierałam zgłoszenia, sami wiecie że czasem nawet w środku nocy. „Dzisiaj było 13”, „Dzisiaj tylko 8”, „Mamy nowe zgłoszenie :-)”, „Mamy 2 nowe zgłoszenia :-)”. Każdego dnia wieczorem robiliśmy podsumowanie, a każde kolejne zgłoszenie wywoływało mnóstwo radości i pozytywnie nakręcało dodając sił.
W końcu nadszedł dzień ostatniego egzaminu i dopiero się zaczęło ;-) Kurier przyniósł paczkę, a w niej, bagatela, 20m metrów materiału, a tak konkretniej 10m białego i 10m czerwonego, a jeśli nadal nie wiecie o czym mowa to Was konkretnie oświecę, bo konkretnie był to materiał na lampiony. A potnij sobie człowieku 20m materiału (szerokości 170cm) najpierw na paski, potem na kwadraty a potem na trójkąty. Na szczęście z pomocą przyszła moja Mama i moje dwa sierściuchy (dzięki Mamie pracowało się łatwiej i zazwyczaj z głupawką, no a te dwa burasy to akurat bardziej przeszkadzały niż pomagały, więc po pierwszym ataku śmiechu wylądowały z drugiej strony drzwi do pokoju co skomentowały obraźliwym MIAU).




Mama patrząc na stertę biało-czerwonych trójkątów i znając moje zdolności i doświadczenie w szyciu na maszynie (jedno i drugie zawiera się w jednym słowie – BRAK, dlatego w regulaminie napisaliśmy „lampion o długości boku 30cm +/- 5 ;-p ), powiedziała tylko, że jeśli przy dziesiątym lampionie nie będzie dzięki mnie znała całego słownika wyrazów „obcych” to będzie ze mnie dumna. No i była!! Nie dosyć, że przy dziesiątym nie znała to nawet przy pięćdziesiątym też nie :-) (Czasem tylko się złościłam, nawet bardzo, gdy nici się zrywały co kawałek). I powiem więcej, nawet to szycie mi się spodobało. To znaczy podobało przy trzydziestym lampionie, bo przy czterdziestym piątym marzyłam już tylko, żeby uszyć ostatni i miałam nadzieję, że nie będzie mi się to śniło do końca życia ;-)
Gdy na pięćdziesiątym lampionie naszyłam ostatni odblask wydałam głośny (naprawdę głośny) okrzyk radości :-D
Mieliśmy lampiony, mieliśmy przygotowane trasy, a zgłoszeń z dnia na dzień przybywało. W końcu nadszedł dzień, żeby się spakować i przenieść w Kotlinę. Dla mnie zaczął się nowy etap życia i jednocześnie kolejny etap przygotowań. Zamawianie perforatorów, szukanie sponsorów, załatwianie map, koszulek itd. Większość organizacyjnego zamieszania spadła na mnie. Nie, nie, nie! Niech Wam przez myśl nie przejdzie, że narzekam. Wręcz przeciwnie, czułam się jak ryba w wodzie. Pojechać tu, zadzwonić tam, napisać gdzieindziej.
A zgłoszeń przybywało :-) 12 kwietnia – przekroczyliście wymarzoną przez nas setkę. 101 zgłoszeń – moje pierwsze skojarzenie: 101 dalmatyńczyków i zaraz potem „Czy dobijemy do Dywizjonu 303” ;-) (Teraz wiemy, że nie w tym roku, ale kto wie może za rok ;-)
Moje mieszkanie coraz bardziej przypominało magazyn rzeczy różnych. Karton z pucharami, karton z koszulkami, porozkładane na podłodze w salonie ulotki, karton z kubeczkami, talerzami itp. itd.
To tylko część "magazynu" ;-)
4 maja godz.6:40 budzik dzwoni po raz pierwszy. Szybko doszłam do wniosku(szczególnie że do później nocy albo raczej wczesnego rana coś jeszcze robiliśmy), że to co zaplanowałam zrobić w 3 godziny, na pewno zdążę zrobić w 1,5h ;-) Niestety budzik był nieubłagany. 7:00 rano. Kto wymyślił taką godzinę?!?!?!
Ostatnie dopakowanie „tysiąca” kartonów, które trzeba zabrać ze sobą i czas na ostatnie zakupy.
Pan w Tesco złapał się za głowę. „Ile Pani potrzebuje tej wody?!?!” „300l proszę Pana”
I jeszcze dania instant, i jeszcze ciastka, i jeszcze… Samochód wyglądał jak mała ciężarówka. Uwierzcie, że cudem zmieściłam się tam ja i kierowca ;-)
Godz. 12:00 – szkoła w Karpnikach. Samochód rozpakowaliśmy zdecydowanie szybciej niż zapakowaliśmy. Zaczęło się odliczanie czasu. 4 godziny do otwarcia biuro zawodów. Pierwsi zawodnicy już są. „Nie, ja bardzo przepraszam, biuro zawodów będzie otwarte za 4 godziny.” Szybkie zapoznanie się z planem szkoły, szybka decyzja które rzeczy gdzie zostawić, szybkie zagospodarowanie dawnego pokoju dyrektora szkoły na biuro maratonu. Jeszcze 2h. Pooklejać szkołę drogowskazami i jeszcze zamieść kilka pomieszczeń, żeby było gdzie spać. 15:00 – mam jeszcze godzinę, na pewno zdążę. Ostatnie przygotowania. Jestem głodna. Poranny kompromis z budzikiem: on daje mi 20 minut snu, ja rezygnuję ze śniadania – teraz wiem, że powinnam wymyślić inny kompromis, ale kto o nieludzkiej godzinie myśli trzeźwo???!! No ja na pewno nie.
Godz. 15:50 przez otwarte drzwi biura widzę zbliżającego się uczestnika z wypisaną w oczach chęcią zarejestrowania się. O co to to nie. Mam jeszcze 10 minut i zamierzam je wykorzystać w 100%. Makaron z sosem śmietanowo-ziołowym, czyli danie instant zalane wrzątkiem, smakowało jak nigdy wcześniej (szczególnie że o takim smaku jadłam po raz pierwszy ;-)
16:00 !!!
Zjeżdżają się coraz to nowi uczestnicy. W biurze pojawiają się mniej lub bardziej znane twarze. Wszystkie uśmiechnięte. Pierwszy stres związany z prowadzeniem biura zawodów powoli mija dzięki tym uśmiechom i pogodnemu nastawieniu. Z każdą minutą jest coraz lepiej.
fot. Krzysiek Wroński
20:30 – odprawa trasy TP100, a pół godziny później 27 osób ruszyło szukać w ciemności lampionów z upierdliwymi w naszywaniu odblaskami.
Coś po 21:00 (co prawda zegarek miałam na ręku – ładny, niebieski, ale w piątkowe popołudnie, a właściwie wieczór i noc to bardziej był on dla ozdoby) – hmm… a może by tak jakąś herbatę wypić. O!! na przykład tą zimną, którą zrobiłam jakieś 5 godzin wcześniej.
23:00 – 32 śmiałków z rowerami ruszyło na podbój Rudaw, a ja po półgodzinnej przerwie (przerwie??? No nazwijmy to przerwą w siedzeniu w biurze, wracam rejestrować kolejnych uczestników)
fot. Robert Waś
fot. Robert Waś
Było chyba coś po północy kiedy ruch w biurze zmniejszył się, bo zawodnicy TP50 zbierali siły przed porannym startem. A my… śledziliśmy zawodników, którzy mieli GPSy od Janka, przygotowywaliśmy ostatnie numery startowe, wrzucaliśmy informację na stronę, piliśmy herbatę, nawet zjedliśmy kolację. Wlałam też w siebie pierwszą dawkę kofeiny (przez następne godziny wlałam ich jeszcze kilka). Nie wiadomo kiedy zrobiła się 6:00, a w biurze znowu tłoczno. Nie dosyć, że 50-tkowicze to jeszcze pierwsi z TP100 i TR200 ukończyli pierwszą pętlę i w przerwie między pętlami zajrzeli do biura po mapy na ciąg dalszy, no w końcu mogą im się przydać. Ufff… Udało się, wszyscy zarejestrowani, mapy w ręku i o 8:29 jesteśmy gotowi do wyjścia na odprawę trasy 50km i oto wpada grupka spóźnialskich. Oj muszę przyznać, że się w duchu trochę zezłościłam. Ale cóż pozostało, ładnie się uśmiechnąć, zarejestrować, po czym zbiec przed budynek szkoły i wysłać ponad stu śmiałków w teren z nadzieją, że wiedzą co robią i się nie zgubią.
fot. Krzysiek Wroński
„Będzie chwila odpoczynku”. Równie szybko jak to pomyślałam, zrozumiałam w jak ogromnym jestem błędzie, bo oto następni ze „stówki” i „rowerowej” zaglądają prosząc o mapę na drugą pętlę. Niektórzy mniej niektórzy bardziej zmasakrowani, ale w większości zadowoleni.
Było chyba coś po 10:00 kiedy dotarło do mnie, że od kilku godzin jestem głodna. No tak zaraz coś zjem. Kolejna mapa do wydania. 12:00. Mój organizm krzyczy, że chcę coś zjeść. W nagrodę oprócz serka i kawałka chleba dostaje herbatę i kolejną dawkę kofeiny.
Zaczynam być zmęczona, marzy mi się śpiworek i choć krótka drzemka na słoneczku przed budynkiem. W sumie to mam komu zostawić biuro pod opieką, ale przez kilka godzin chodzę i powtarzam, że idę spać. Chyba od tego gadania się wyspałam… a może to kolejna dawka kofeiny sprawiła… W każdym razie kryzys zmęczenia minął, a ja dostałam głupawki :-)
Coraz więcej osób pojawia się na mecie, a to oznacza, że trzeba się ogarnąć, włączyć tryb myślenia i zabrać się do pracy. Sprawdzanie kart, telefony do niezastąpionego pana Marka, że znów nie ma ciepłej wody, uzupełnić poziom kofeiny, kolejni uczestnicy, kolejne karty. O, ciemno się zrobiło. O, burza. Ktoś wchodzi ociekając wodą, nowa karta do weryfikacji. Hmm… prawie północ, a według moich notatek nadal 3 osoby są w terenie. Kontrolne telefony czy nic się nie stało, czy wszystko z nimi w porządku. Ależ w jak najlepszym porządku, bo siedzą w domach. Czyli wszyscy bezpiecznie wrócili do bazy lub pojechali do domu. Pierwsze nieoficjalne wyniki, dalsza weryfikacja kart, kolejne wyniki. Nie wiem która jest godzina i nie chce wiedzieć i tego że mam do wypisania ponad sto certyfikatów i dyplomów tez wolałabym nie wiedzieć, ale wiem. Przyjaciółka kofeina dodaje sił i piszemy. Ledwo widzę na oczy. Właśnie oczy, od jakiegoś czasu nawet nie wiem jakiego bolą mnie przeraźliwie. No tak, powinnam choć na trochę wyjąć soczewki, ale jakoś się nie złożyło, jakby czasu nie było czy coś w tym rodzaju. W końcu o 4:00 zostaję zmuszona do położenia się spać. Obudzona po dwóch godzinach ledwo widzę na oczy, jest mi zimno i ogólnie to kto mi kazał tu siedzieć i w ogóle co ja tu robię?!?!?! Herbata, kofeina i pierwsze i jedyne w ciągu tych kilkudziesięciu godzin łzy. Łzy zmęczenia. Na szczęście szybko otarte :*
Jeszcze 40 dyplomów i wybija 8:00. Za godzinę oficjalne zakończenie.
fot. Krzysiek Wroński
Pożegnania, ostatnie dobre słowa. Najbardziej utkwiły mi w głowie te, które usłyszałam od Basi, że widać, że kobieta była odpowiedzialna za część organizacyjno-biurową ;-)
Dom. Jak tu spokojnie i cicho. Brakuje mi zamieszania, brakuje szukania zapałek, brakuje szukania chętnych którzy pojadą po kogoś na trasę, brakuje mi WAS.
Niedziela 14:10 – pierwszy mail z podziękowaniami za imprezę :-)
Przytulona do laptopa padam spać.

Na koniec chcę podziękować za wszystkie pozytywne komentarze, wszystkie Wasze uśmiechy, za Waszą pomoc, za każde ciepłe i dobre słowo, ale też za słowa dobrej krytyki. Warto było nie spać prawie 56 godzin i chętnie powtórzę to za rok (pewnie nawet nie raz w przyszłym roku), a potem za kolejny rok i za kolejny. I to nie prawda, że Rudawska Wyrypa to impreza non-profit. Wasze uśmiechy, Wasza radość i znajomość z Wami to najlepsza zapłata :-)