piątek, 31 sierpnia 2012

IWW, czyli Izerska Wielka Wyrypa ( w wolnym tłumaczeniu Izerska Wspólna Wędrówka :-) [część III]

poranek /fot. z archiwum organizatorów/

Świta :-) Moje oczy z radością przyjmują wyłączenie latarki i jakby mogły to westchnęłyby z wdzięczności. wzdłuż drogą, którą teraz schodzimy, ułożone są pnie ściętych drzew. Poranne powietrze jest rześkie i wypełnione zapachem żywicy. Na chwilę odbijamy na łąkę i kierujemy się do strumyka, gdzie w miejscu przecięcia ze ścieżką wisi lampion. Wracamy do drogi i schodzimy do Gierczyna. Na wejściu do wsi wita na mruczący rudzielec. We trójkę siadamy na przystanku pks-u i chwilę odpoczywamy. Cóż za ulga zdjąć buty :-) Ach jak miło ściągnąć mokre skarpety :-) I staje się jasne czemu bolą mnie stopy. Robią się dwa, prawie symetrycznie, po jednym na każdej nodze, pęcherze.

Kot odprowadza nas jeszcze kawałek przez wieś. Żartujemy, że tu kończy się jego rewir. Kilka metrów dalej na płocie przeciąga się leniwie inny mruczek, a my wybuchamy śmiechem. Idziemy zielonym szlakiem w stronę Lasu Kaolinowego/Kaolińskiego (zależnie od mapy). Hmmm… ciekawe jak wyglądają drzewa kaolinowe… brzmi to trochę egzotycznie… Jesteśmy na miejscu, drzewa jak drzewa: brązowe pnie i gałęzie, zielone liście. Teren zalanej kopalnii. AAA!!! Kaolin!! I wszystko staje się jasne ;-)
w Lasie Kaolinowym /fot.Krzysztof Drożdżyński/
Uzupełniamy picie w bukłaku, który wysechł na szczęście dopiero przed chwilą i kierujemy się do paśnika w okolicy Mlądzu. Słońce grzeje coraz bardziej, zapowiadając piękny i gorący dzień. Stopy bolą coraz bardziej, szczególnie podczas wędrówki po asfalcie. W drodze do kolejnego PK przysiadamy na krawężniku na mostku w Mlądzu. Robert robi porządek w butach, ja zaprzyjaźniam się z miejscowymi burkami, które początkowo nieufne, teraz nadstawiają uszy do drapania. Dalsza droga prowadzi przez łąki i pola, a „trójka” znajduje się w mikro-lasku po naszej prawej stronie. Za to po lewej w oddali widać kaplicę św. Anny, ruiny zamku Gryf i domy w Proszówce. Ustalamy, że idziemy do Pk01, potem 04 i dalej do „szóstki”. W Rębiszowie wychodzimy na asfalt (co za nieszczęście!!) i skręcamy w prawo. Dopiero po chwili orientuję się, że idziemy do PK04. Takie małe poranne zaćmienie umysłu. W takim razie zmiana kolejności PK04 -> 01 -> 06.  Przed przejazdem kolejowy robimy chwilę przerwy. Robert wyciąga z plecaka Tigera, ja chałwę. Idealne na wczesne śniadanko po długiej nocy ;-) Słońce rozleniwia, na kilka minut tracę kontakt z rzeczywistością i odpływam w senną krainę.
Przejście kilkuset metrów torami daje stopom trochę wytchnienia. Z nasypu schodzimy w wysokie trawy i krzaki malin. Chlup, chlup, koniec z suchymi butami.
Paśnik (PK01) według mapy znajduje się przy drodze, a ta droga to powinna odchodzić od tej którą akurat idziemy i tak jakby według nas to właściwie gdzieś tutaj. Las nie jest gęsty, więc idziemy na azymut. Ooo, jest i paśnik, yyy…jest i… droga?!?!?!No ja się nie dziwię, że my jej nie mogliśmy odnaleźć. Wysokie trawy i tylko miejscami mokre koleiny przypominają, że kiedyś była tam jakaś leśna droga.
Jest około 9:00, gdy wchodzimy do sklepu w Grudzy. „Dwa kawałki kiełbasy śląskiej, bułkę, dwa Tymbarki i jeszcze Neste brzoskwiniową, poprosimy”. Siadamy na jakimś betonowym podeście, żeby zjeść, odpocząć i zmienić skarpetki. Kiedy widzę stan moich stóp, zaczynają boleć bardziej. Przekłucie pęcherza nie bardzo pomogło.
Tymbark zawsze wie najlepiej ;-)
Gdyby udało nam się utrzymać takie tempo jak dotychczas, to o 15:00 będziemy na mecie.
Każdy krok boli. Idziemy powoli, zdecydowanie zbyt wolno, ale nie daję rady szybciej. Staram się ostrożnie stawiać stopy. PK06 podbite.
Znowu asfalt – masakra :-( Bardzo boli. Zwolniliśmy przeokrutnie. Znowu mam kryzys. Znowu po prostu idę. Za wszystkich sił staram się nie myśleć o bólu, ale i tak boli i to coraz bardziej. PK11 za nami. Pytam Roberta czy pójdzie dalej sam jeśli się poddam. W odpowiedzi słyszę tylko „Z niczego nie zrezygnujesz” i temat zostaje zakończony. Mój Wspaniały Przyjaciel:* Wierzy we mnie nawet gdy ja już w siebie nie wierzę :*
Za wcześnie schodzimy z głównej drogi i musimy chaszczować po jakiś gałęziach wśród pościnanych drzew. Odczucia moich stóp pozostają niezmienne. W myślach powtarzam swoją mantrę (dobrze, że ją mam :-) wymyśliłam na pierwszym wspólnym maratonie, na Ełckiej Zmarzlinie, zaraz po tym jak mniej więcej na czwartym kilometrze zapadłam się w bagno. Zainteresowany zna jej treść, reszta – wybaczcie – nie musi). W okolicy PK14 (PK13 było po prostu po drodze, nic nadzwyczajnego ;-) spotykamy uczestników TP50. Jest ambonka, jest lampion, jest perforator, karty podbite, można schodzić do mety pętli B.
PK14 /fot. Krzysztof Drożdżyński/
Rozdroże Izerskie. Teraz już wiem jak tu jest. Jak w ogóle mogłam nie wiedzieć?!?!? Zrzućmy winę na późną porę i skupienie nad mapą, można też uznać, że miałam nocne zaćmienie umysłu.
Jest 13.30-14.00 za godzinę chcieliśmy być w Barcinku. W takim tempie to nie wiem czy zmieścimy się w limicie czasowym :-/ Wymieniamy karty i mapy, siadamy, pożywiamy się drożdżówkami, wafelkami, uzupełniamy płyny w organizmach i w bukłaku, spotykamy znajome twarze, żartujemy, ściągamy buty, odpoczywamy. Przekłuwać, nie przekłuwać – oto jest pytanie!! Jak przekłuje może piec i boleć… I tak piecze i boli, więc co tam, może być tak samo albo lepiej. Pierwszy… drugi… trzeci……. Dziesiąty… Ufff, co za ulga. Pomogło. Czuję jakby ktoś wymienił mi stopy na nowe :-)
"dzisiejszy" odcinek, nasza trasa oznaczona granatową linią

cała pętla B
Na liczniku 88km, przed nami jeszcze 20km….





czwartek, 30 sierpnia 2012

IWW, czyli Izerska Wielka Wyrypa ( w wolnym tłumaczeniu Izerska Wspólna Wędrówka :-) [część II]

Jest 22:52 kiedy docieramy na PK12, będącego jednocześnie PK16 pętli B. Na liczniku prawie dokładnie 20km, czyli tyle ile zapowiadali od startu do tego miejsca organizatorzy. Wniosek-wybraliśmy wariant optymalny jak na razie ;-) Oddajemy mapy i karty pętli A, a w zamian otrzymujemy te na pętle B. Uzupełniamy też picie w bukłaku i kalorie słodką bułką z serem i kawałkiem pomarańczy, a w międzyczasie przyglądamy się nowej mapie i układamy nasz wariant na ciąg dalszy trasy. Tak konkretniej to Robert myśli nad trasą, a ja organizuję jedzenie tzw. idealny podział obowiązków - mężczyzna myśli, kobieta przy garach :p ;-)
Opuszczamy rozdroże Izerskie. Rozdroże Izerskie….Próbuję sobie przypomnieć gdzie to jest i jak tu jest, bo chwilowo widzę wokół siebie ciemność.  Wiem, że to gdzieś pomiędzy Szklarską Porębą a Świeradowem. Wiem, że powinnam wiedzieć. Wiem, że tu byłam. Wiem, że mogłabym zapytać Roberta, ale przecież nie mogę wyjść na głupią blondynkę, która nie wie gdzie jest. Z tym ostatnim to żartuję. Nie spytałam tylko dlatego, że jakoś nie wpadłam na ten pomysł (chyba z powodu dość późnej pory, a może dlatego, że mój mózg skupił wszystkie trybiki na odnalezieniu szufladki z opisem Rozdroża). Jak wygląda Rozdroże Izerskie w ciągu dnia…?? Jak wygląda Rozdroże Izerskie w ciągu dnia…?? Jak wygląda Rozdroże Izerskie…?? Jak wygląda…?? Myślenie się wyłączyło, a na jego miejsce załączyła się opcja autopilot. Droga prosta, równa, szeroka, więc po prostu się idzie. Mapa drugiej pętli ma skalę 1:50000, a to oznacza, że ten sam odcinek na mapie co wcześniej, teraz oznacza więcej w rzeczywistości. To nie wpływa dobrze na moją psychikę, ale teraz jest mi wszystko jedno, bo moja psychika się wyłączyła, śpi, odpoczywa. Po prostu się idzie, autopilot, lewa noga, prawa noga, lewa, prawa… I nagle świat zawirował. Gdy się zatrzymał bolały mnie kolana, łokcie i dłonie, a przed oczami tańczyły gwiazdy. Ręce całe, a co ważniejsze nogi całe, więc można iść, tylko te gwiazdy… Niebo nad nami wyglądało jakby ktoś rozsypał worek świecidełek :-)
Idziemy dalej. Upadek spowodował, że trochę się rozbudziłam. Ach i te gwiazdy…Czuję się jak zaczarowana, co chwila spoglądam w górę, a świecidełek przybywa. Jest mostek. Tylko lampionu brak, a według opisu powinien był pod mostem. Spoglądam na mapę. Kilkadziesiąt metrów dalej pod kolejnym mostkiem bez problemu odnajdujemy i lampion i perforator. Droga zaczyna opadać w dół i coraz częściej między drzewami migają światła śpiącego Świeradowa. Jak wygląda Rozdroże Izerskie w ciągu dnia…?? – przypomina mi się nagle. Przelot między PK15 a PK12 jest długi, a droga po prostu prosta. Moja psychika się buntuje, zaczynam łapać kryzys. Ło matko, no już wolałam autopilota. Zatrzymujemy się kilkakrotnie, wyłączamy czołówki i patrzymy w niebo. Jest cicho i ciemno, jesteśmy my i gwiazdy, jest magicznie. Drogą asfaltową zaczynamy podchodzi w stronę nieczynnego wyciągu. Walczę po cichu i jak na razie wygrywam z kryzysem. Jeszcze jeden zakręt drogi i widać dawną dolną stację, a za nią ścieżka w górę. Stromo. Bardzo stromo. Zbyt stromo. Robert idzie przodem, ale co chwila przystaje i ogląda się gdzie jestem. Kiedy moja psychika przegrywa walkę z kryzysem i zaczynam płakać (nie, ja nie chlipię, moje szlochanie to chyba cały Świeradów słyszał), Robert jako Prawdziwy Przyjaciel przestaje się oglądać i wyrywa do przodu. Określenie „Prawdziwy Przyjaciel” nie jest ani ciutkę ironiczne czy złośliwe. Zna mnie idealnie i doskonale (w końcu przeszliśmy już razem setki kilometrów i pokonaliśmy kilkanaście (-dziesiąt??) kryzysów) wie jak w takich sytuacjach należy postąpić.
Doczłapałam wreszcie do Nowej Drogi Izerskiej. Kryzys chyba nie wytrzymał mojego zawrotnego tempa na podejściu albo padł na zawał ze zmęczenia, w każdym razie zagubił się gdzieś i jakoś nie miałam zamiaru go szukać ani reanimować. Łyk picia, galaretka energetyczna i można ruszać dalej, a że droga równa, szeroka i w ogóle, a do tego jeszcze po płaskim albo w dół to zaczynamy biec (tak, wiem, przed chwilą miałam kryzys, a teraz biegnę – normalne, po prostu ten typ tak ma). PK10 jest na drzewie przy słupie świeradowskiej gondoli na Stóg Izerski. Hmm…ależ to wszystko inaczej wygląda w nocy i w dodatku z dolnego poziomu ;-) Schodzimy do dolnej stacji i kierujemy się na północ, żeby PK07 zaatakować od wschodu.
Do kolejnego punktu mamy dwa warianty:
1.powrót do Świeradowa, podejście zielonym szlakiem i najście od południa
2.zejście w stronę Krobicy i atak od północy.
Wybieramy opcję bramkę nr 2 nie wiedząc czy nie kryje się tam Zonk (pamięta ktoś jeszcze ten teleturniej?!?!?!). Wszystko ładnie – pięknie. Krobica, droga i…brak kolejnej drogi, którą planowaliśmy iść. Żółty szlak oznakowany tak, że ło matko droga, czyli prawie w ogóle. Skręcamy w jakąś drogę, której azymut nam pasuje. Mijamy wyłączonego elektrycznego pastucha. Droga kończy się gdzieś po środku pastwiska. Po prawej stronie widać granicę lasu, a w tym lesie podobno jest lampion. Tylko jak go teraz odnaleźć?!?! Światło czołówki odbija się w czyichś oczach czy też czyjeś oczy odbijają światło czołówki, w każdym razie z całą pewnością nie jest to inny uczestnik IWW. Coś z błyszczącymi oczami zmierza w naszą stronę, my zmierzamy szybkim krokiem w stronę lasu. Coś zaczyna muczeć, ale bynajmniej nie brzmi to jakoś tak po krowiemu tylko raczej byczemu. Znajdujemy drogę, której wcześniej nie było. 
PK08 – groby leśników znajdujemy dopiero po dłuższej chwili szukania i to przeczesywania okolicy przez około 10 osób. My uważamy, że lampion był nie w tym miejscu co na mapie, według budowniczych trasy dokładnie tam gdzie był oznaczony. Kłócić się nie będziemy – ważne, że znaleźliśmy :-)
Kierunek PK09. Droga szutrowa czy jak to tam się nazywa, w każdym razie szeroka i płaska. Po prawej las, po lewej las, czołówka oświetla tylko kawałek ziemi przed nogami. Idziemy i milczymy. Idziemy, a ja zwalniam. Idziemy, a mnie bolą nogi. Nie wiem czy bolały już wcześniej czy teraz zaczęły. Bolą i to tak dziwnie, nie ze zmęczenia, jakoś inaczej. A w ogóle to łapie mnie znużenie, bo przelot znów długi i prosty i nudny. A poza tym mogłoby się zrobić już widno, bo noc się strasznie zaczyna dłużyć. A na dodatek to jest mi zimno, ale na pomysł, żeby założyć kurtkę to wpadam dopiero po dłuższej chwili kiedy ręce mam już zgrabiałe od zimna. Zaczyna świtać.
granatową linią oznaczona jest nasza trasa /fot.ja/
Pętla B jest dłuuuuga, więc ciąg dalszy nastąpi niebawem...

sobota, 25 sierpnia 2012

IWW, czyli Izerska Wielka Wyrypa ( w wolnym tłumaczeniu Izerska Wspólna Wędrówka :-) [część I]


Kiedy o 15:28 w piątek słyszę, że do poczekalni ktoś wchodzi, przez moją głowę przebiega jedna, ale przerażająca myśl-nagły przypadek. Na szczęście to tylko jedna z naszych pacjentek przyszła na wizytę kontrolną i choć jest trochę zawiedziona, że nie ma jej ulubionego doktora, to jednak merda radośnie ogonem.
Chwilę później kończę pracę na ten tydzień i jadę na dworzec autobusowy spotkać się z Robertem. Okazuje się, że nie tylko ja miałam pewne problemy, żeby wyrobić się z pracą ;-), dlatego dopiero teraz ruszamy na ostatnie zakupy, co wbrew pozorom wcale nie jest takie łatwe. To znaczy ruszenie jest łatwe, ale kupienie tego co potrzebne wcale nie jest proste. A przecież nie chcemy kawioru czy nawet oliwek nadziewanych migdałami. Tabletki musujące do picia odnajdujemy w piątym sklepie, z batonami musli jest zdecydowanie gorzej i kończy się na sezamkach i chałwie.
Mamy wszystko co trzeba, można jechać. Z każdą minutą mamy coraz lepsze humory.
Od przystanku do szkoły, gdzie mieści się baza imprezy, jest kawałek (jak się później okaże - ten kawałek=daleka droga, ale wszystko w swoim czasie). W bazie szybka rejestracja. Naprawdę szybka, bo nie mamy nawet najmniejszych problemów z odnalezieniem się na liście. „Te dwa ostatnie numery dopisane długopisem”-tak to jest kiedy ludzie zgłaszają się niecałe 3 godziny przed zakończeniem zgłoszeń ;-)
Spokojnie idziemy przebrać się… przepakować rzeczy… nalać picie do bukłaku… „Jak to 18:20?!?!?! Jak to odprawa za chwilę?!?!?”
Uff, zdążyliśmy :-) 
W trakcie odprawy /fot. z archiwum organizatorów/

Pamiątkowe zdjęcie uczestników TP100 /fot. z archiwum organizatorów/
3… 2… 1… 19:00 START /fot. z archiwum organizatorów/ 
Zaczynamy biec i idzie nam to całkiem nieźle, ale „żarło, żarło i zdechło”, czyli zbyt ostro wyrwałam i długo nie wytrzymuję takiego tempa (przynajmniej ładnie wygląda to na zdjęciach hehe ;-) Mieszkańcy Barcinka spędzający leniwie wieczór siedząc przed domami przyglądają nam się dziwnie, ale machają przyjaźnie i życzą powodzenia.
-Dużo jeszcze przed wami?-pyta jakaś pani
-Dużo, dopiero ruszamy.
-Ale z jakimś noclegiem po drodze?-dopytuje dalej
-Nie.
Pani patrzy jak na ufoludki, a mały chłopiec którego trzyma na rękach macha do nas rączką i uśmiecha się życzliwie-za kilka lat jak już będzie rozumiał co mówimy to popatrzy podobnie jak ta kobieta albo będzie ruszał z nami.
Docieramy do punktu wydawania map. Krótka chwila na obczajenie trasy i …. prawie wszyscy wybierają wariant w prawo, a my w lewo (tzn. patrząc na mapę to my w prawo, a większość w lewo).Nie pytajcie mnie dlaczego tak a nie inaczej, na tym etapie nie czytałam jeszcze logicznie mapy, po prostu zgodziłam się na taki wariant. Zgodziłam się?? Hmm… Chyba mnie nawet nie pytał o zdanie. W sumie nie musiał, bo i tak wie, że pójdę z nim. 
/fot. z archiwum organizatorów/

/fot. z archiwum organizatorów/

/fot. z archiwum organizatorów/
Idąc, powoli zaczynam ogarniać mapę, a Robert tłumaczy mi zasadność naszego wyboru. Szybko dochodzimy w okolice pierwszego punktu (PK04), a odnajdujemy go jeszcze szybciej, gdyż na łące dokładnie na wprost wejścia do lasu gdzie na drzewie z krzyżem wisi lampion stoi Arek i robi zdjęcia ;-) Ot, takie ułatwienie od organizatorów ;-p
/fot. z archiwum organizatorów/

w okolicy PK04 /fot. z archiwum organizatorów/

PK04  /fot. z archiwum organizatorów/
Ruszamy dalej. Przez łąkę, tory kolejowe do asfaltowej drogi, gdzie trochę podbiegamy. Oddycham ciężko, ale nie, to wcale nie zadyszka po biegu, tylko te widoki ;-p Naprawdę widoki są przepiękne. Smugi mglistego powietrza w kolorach zachodzącego słońca rozciągające się pomiędzy pagórkami, wieża kościoła w Starej Kamienicy, czerwone dachy domów, długi cień traktora jeżdżącego po polu.
Schodzimy z asfaltu na łąkę pełną ostów. Mimo długich spodni czuję wbijające się z każdym krokiem kolce. Jeszcze chwila i PK05 podbite.
/fot. ja/

ostowa łąka /fot. ja/

w okolicy PK05 /fot. ja/

/fot. ja/

/fot. z archiwum organizatorów/
 I znów przez łąkę, ale tym razem bezostową ;-) i znów asfaltem. Wchodząc do wsi Kopaniec otwieram oczy szeroko z zachwytu. Z resztą zobaczcie sami….
/www.ojej.pl/
Przed starym dębem skręcamy w lewo. Na drogę wyskakuje jakiś kundelek, szczeka, ale merda ogonem. Gdy zatrzymujemy się i zagadujemy do niego, żeby sprawdzić intencje, odbiega kawałek, ale gdy chcemy zrobić krok włącza mu się opcja agresor. Na szczęście właściciele zamykają go w domu.
PK07 – Średniowieczna Osada Kopaniec. Jakby nigdy nic wchodzimy na jej teren, żeby chwilkę później wyjść drugą bramą przy której to wisi lampion.
Plusem IWW (jednym z co najmniej kilku) była duża ilość punktów kontrolnych a co za tym idzie krótkie odcinki pomiędzy nimi. Łatwiej jest mi ogarnąć dobry wariant przejścia, a poza tym zdecydowanie dobrze wpływa to na moją psychikę. Chwila moment i jesteśmy w okolicy PK09. Tu spotykamy innego uczestnika i pewne małe trudności z odnalezieniem skałek. Jest już dość ciemno, a moja czołówka… no cóż, baterie wysiadają i to nie koniecznie psychicznie ;-)
Kawałek ścieżką do Babiej Przełęczy i dalej do dwóch kolejnych PK prowadzi prosta droga. Prosta i prawie płaska (a nawet trochę w dół :-). Mam wrażenie i jest ono słuszne, że z każdym krokiem przyspieszamy. Na moment schodzimy z drogi, żeby podbić PK10 zlokalizowany przy strumyku i wracamy na tą samą prostą drogę. Czuję jakbym frunęła, mam w sobie tyle energii, że aż się po cichu sobie dziwię. Mimo, że jest ciemno, a droga kamienista, zaczynam biec. Szczególnie, że jest z górki i aż się o to prosi ;-) Pierwszy mostek , drugi mostek, droga zaczyna piąć się do góry, więc trochę zwalniamy, ale i tak utrzymujemy bardzo dobre tempo.
Aby dotrzeć do PK13 trzeba wejść między choinki rosnące nad strumykiem. Brzmi ślicznie i niewinnie?? Tylko brzmi. Rzeczywistość jest ciemna, kłująca i gdzie się człowiek nie obróci to jest albo jakiś głaz albo iglasta gałąź albo „kawałek” zimnego i mokrego strumyka. Moja czołówka nadal się wykańcza co ani trochę nie ułatwia sprawy. Auć!! Czy wszystkie pieńki muszą się kończyć na wysokości moich kolan?!?!?! No dobra, zaliczone, teraz już ostatnia prosta (i szeroka) droga do PK12, czyli startu pętli B, ale o tym będzie w następnej części ;-)



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Zielonooczna radość

Ta data zbliżała się wielkimi krokami, a w mojej głowie była pustka. Każda rzecz, którą wymyśliłam była jakaś nie taka, zbyt przyziemna, zbyt banalna, no po prostu to nie było to, a przecież wyjątkowa OSOBA zasługuje na coś WYJĄTKOWEGO. Kiedy moje wkurzenie na samą siebie za brak pomysłowości sięgało zenitu(a wtedy to już na pewno nic fajnego się nie wymyśli), postanowiłam odpuścić. No mówi się trudno, najwyżej będzie tak zwana figa a nie niespodzianka :-( I właśnie wtedy zrozumiałam podstawę wymyślania prezentów - nie mogę skupiać się na pomyśle, tylko na osobie. A przecież znam tę Osobę tak dobrze, że czasem mam wrażenie, że lepiej jak siebie.... Przecież znam jej marzenia.... No właśnie, marzenia!! I w jednej sekundzie wszystko stało się już jasne. Przez moją głowę przemknęła pewna myśl, a może tylko jej cień, ale już byłam pewna, że to właśnie TO, że trafiłam w dziesiątkę :-) No i miałam rację - takich oczu jeszcze nie widziałam, to znaczy teraz już tak. Dla takich oczu warto zrobić wszystko, stanąć na głowie, a nawet na rzęsach :-D Warto przyczynić się do spełnienia czyjegoś marzenia, no mówię bardzo warto !! :-D Takiego wzroku się nie zapomina do końca życia i jest najpiękniejszym podziękowaniem :* A kiedy możesz przejrzeć się w tym najradośniejszym lustrze to... ACH... sami spróbujcie...