piątek, 31 sierpnia 2012

IWW, czyli Izerska Wielka Wyrypa ( w wolnym tłumaczeniu Izerska Wspólna Wędrówka :-) [część III]

poranek /fot. z archiwum organizatorów/

Świta :-) Moje oczy z radością przyjmują wyłączenie latarki i jakby mogły to westchnęłyby z wdzięczności. wzdłuż drogą, którą teraz schodzimy, ułożone są pnie ściętych drzew. Poranne powietrze jest rześkie i wypełnione zapachem żywicy. Na chwilę odbijamy na łąkę i kierujemy się do strumyka, gdzie w miejscu przecięcia ze ścieżką wisi lampion. Wracamy do drogi i schodzimy do Gierczyna. Na wejściu do wsi wita na mruczący rudzielec. We trójkę siadamy na przystanku pks-u i chwilę odpoczywamy. Cóż za ulga zdjąć buty :-) Ach jak miło ściągnąć mokre skarpety :-) I staje się jasne czemu bolą mnie stopy. Robią się dwa, prawie symetrycznie, po jednym na każdej nodze, pęcherze.

Kot odprowadza nas jeszcze kawałek przez wieś. Żartujemy, że tu kończy się jego rewir. Kilka metrów dalej na płocie przeciąga się leniwie inny mruczek, a my wybuchamy śmiechem. Idziemy zielonym szlakiem w stronę Lasu Kaolinowego/Kaolińskiego (zależnie od mapy). Hmmm… ciekawe jak wyglądają drzewa kaolinowe… brzmi to trochę egzotycznie… Jesteśmy na miejscu, drzewa jak drzewa: brązowe pnie i gałęzie, zielone liście. Teren zalanej kopalnii. AAA!!! Kaolin!! I wszystko staje się jasne ;-)
w Lasie Kaolinowym /fot.Krzysztof Drożdżyński/
Uzupełniamy picie w bukłaku, który wysechł na szczęście dopiero przed chwilą i kierujemy się do paśnika w okolicy Mlądzu. Słońce grzeje coraz bardziej, zapowiadając piękny i gorący dzień. Stopy bolą coraz bardziej, szczególnie podczas wędrówki po asfalcie. W drodze do kolejnego PK przysiadamy na krawężniku na mostku w Mlądzu. Robert robi porządek w butach, ja zaprzyjaźniam się z miejscowymi burkami, które początkowo nieufne, teraz nadstawiają uszy do drapania. Dalsza droga prowadzi przez łąki i pola, a „trójka” znajduje się w mikro-lasku po naszej prawej stronie. Za to po lewej w oddali widać kaplicę św. Anny, ruiny zamku Gryf i domy w Proszówce. Ustalamy, że idziemy do Pk01, potem 04 i dalej do „szóstki”. W Rębiszowie wychodzimy na asfalt (co za nieszczęście!!) i skręcamy w prawo. Dopiero po chwili orientuję się, że idziemy do PK04. Takie małe poranne zaćmienie umysłu. W takim razie zmiana kolejności PK04 -> 01 -> 06.  Przed przejazdem kolejowy robimy chwilę przerwy. Robert wyciąga z plecaka Tigera, ja chałwę. Idealne na wczesne śniadanko po długiej nocy ;-) Słońce rozleniwia, na kilka minut tracę kontakt z rzeczywistością i odpływam w senną krainę.
Przejście kilkuset metrów torami daje stopom trochę wytchnienia. Z nasypu schodzimy w wysokie trawy i krzaki malin. Chlup, chlup, koniec z suchymi butami.
Paśnik (PK01) według mapy znajduje się przy drodze, a ta droga to powinna odchodzić od tej którą akurat idziemy i tak jakby według nas to właściwie gdzieś tutaj. Las nie jest gęsty, więc idziemy na azymut. Ooo, jest i paśnik, yyy…jest i… droga?!?!?!No ja się nie dziwię, że my jej nie mogliśmy odnaleźć. Wysokie trawy i tylko miejscami mokre koleiny przypominają, że kiedyś była tam jakaś leśna droga.
Jest około 9:00, gdy wchodzimy do sklepu w Grudzy. „Dwa kawałki kiełbasy śląskiej, bułkę, dwa Tymbarki i jeszcze Neste brzoskwiniową, poprosimy”. Siadamy na jakimś betonowym podeście, żeby zjeść, odpocząć i zmienić skarpetki. Kiedy widzę stan moich stóp, zaczynają boleć bardziej. Przekłucie pęcherza nie bardzo pomogło.
Tymbark zawsze wie najlepiej ;-)
Gdyby udało nam się utrzymać takie tempo jak dotychczas, to o 15:00 będziemy na mecie.
Każdy krok boli. Idziemy powoli, zdecydowanie zbyt wolno, ale nie daję rady szybciej. Staram się ostrożnie stawiać stopy. PK06 podbite.
Znowu asfalt – masakra :-( Bardzo boli. Zwolniliśmy przeokrutnie. Znowu mam kryzys. Znowu po prostu idę. Za wszystkich sił staram się nie myśleć o bólu, ale i tak boli i to coraz bardziej. PK11 za nami. Pytam Roberta czy pójdzie dalej sam jeśli się poddam. W odpowiedzi słyszę tylko „Z niczego nie zrezygnujesz” i temat zostaje zakończony. Mój Wspaniały Przyjaciel:* Wierzy we mnie nawet gdy ja już w siebie nie wierzę :*
Za wcześnie schodzimy z głównej drogi i musimy chaszczować po jakiś gałęziach wśród pościnanych drzew. Odczucia moich stóp pozostają niezmienne. W myślach powtarzam swoją mantrę (dobrze, że ją mam :-) wymyśliłam na pierwszym wspólnym maratonie, na Ełckiej Zmarzlinie, zaraz po tym jak mniej więcej na czwartym kilometrze zapadłam się w bagno. Zainteresowany zna jej treść, reszta – wybaczcie – nie musi). W okolicy PK14 (PK13 było po prostu po drodze, nic nadzwyczajnego ;-) spotykamy uczestników TP50. Jest ambonka, jest lampion, jest perforator, karty podbite, można schodzić do mety pętli B.
PK14 /fot. Krzysztof Drożdżyński/
Rozdroże Izerskie. Teraz już wiem jak tu jest. Jak w ogóle mogłam nie wiedzieć?!?!? Zrzućmy winę na późną porę i skupienie nad mapą, można też uznać, że miałam nocne zaćmienie umysłu.
Jest 13.30-14.00 za godzinę chcieliśmy być w Barcinku. W takim tempie to nie wiem czy zmieścimy się w limicie czasowym :-/ Wymieniamy karty i mapy, siadamy, pożywiamy się drożdżówkami, wafelkami, uzupełniamy płyny w organizmach i w bukłaku, spotykamy znajome twarze, żartujemy, ściągamy buty, odpoczywamy. Przekłuwać, nie przekłuwać – oto jest pytanie!! Jak przekłuje może piec i boleć… I tak piecze i boli, więc co tam, może być tak samo albo lepiej. Pierwszy… drugi… trzeci……. Dziesiąty… Ufff, co za ulga. Pomogło. Czuję jakby ktoś wymienił mi stopy na nowe :-)
"dzisiejszy" odcinek, nasza trasa oznaczona granatową linią

cała pętla B
Na liczniku 88km, przed nami jeszcze 20km….





Brak komentarzy: