piątek, 11 maja 2012

Rudawska Wyrypa okiem organizatora

Pomysł Rudawskiej Wyrypy zrodził się w zeszłym roku i bardzo szybko od teorii przeszliśmy do czynów. Robert zaczął wytyczać trasy, ja uczyłam się do ostatnich egzaminów na studiach, Robert myślał nad lokalizacją bazy, ja uczyłam się do ostatnich egzaminów, Robert wymyślał wzór karty startowej, ja …  uczyłam się do ostatnich egzaminów. Kiedy on jeździł w teren, ja siedziałam w szarej Warszawie i znałam lokalizacje PK tylko dzięki szczegółowym opisom przez telefon i mapie rozłożonej na notatkach. „Jak będzie 100 zgłoszeń to będzie super”-stwierdziliśmy jednogłośne ;-) 13 marca ruszyły zapisy!! Oj wtedy jeszcze nie wiedziałam co mnie czeka ;-) Między nauką do egzaminów z rozrodu i chorób zakaźnych odbierałam zgłoszenia, sami wiecie że czasem nawet w środku nocy. „Dzisiaj było 13”, „Dzisiaj tylko 8”, „Mamy nowe zgłoszenie :-)”, „Mamy 2 nowe zgłoszenia :-)”. Każdego dnia wieczorem robiliśmy podsumowanie, a każde kolejne zgłoszenie wywoływało mnóstwo radości i pozytywnie nakręcało dodając sił.
W końcu nadszedł dzień ostatniego egzaminu i dopiero się zaczęło ;-) Kurier przyniósł paczkę, a w niej, bagatela, 20m metrów materiału, a tak konkretniej 10m białego i 10m czerwonego, a jeśli nadal nie wiecie o czym mowa to Was konkretnie oświecę, bo konkretnie był to materiał na lampiony. A potnij sobie człowieku 20m materiału (szerokości 170cm) najpierw na paski, potem na kwadraty a potem na trójkąty. Na szczęście z pomocą przyszła moja Mama i moje dwa sierściuchy (dzięki Mamie pracowało się łatwiej i zazwyczaj z głupawką, no a te dwa burasy to akurat bardziej przeszkadzały niż pomagały, więc po pierwszym ataku śmiechu wylądowały z drugiej strony drzwi do pokoju co skomentowały obraźliwym MIAU).




Mama patrząc na stertę biało-czerwonych trójkątów i znając moje zdolności i doświadczenie w szyciu na maszynie (jedno i drugie zawiera się w jednym słowie – BRAK, dlatego w regulaminie napisaliśmy „lampion o długości boku 30cm +/- 5 ;-p ), powiedziała tylko, że jeśli przy dziesiątym lampionie nie będzie dzięki mnie znała całego słownika wyrazów „obcych” to będzie ze mnie dumna. No i była!! Nie dosyć, że przy dziesiątym nie znała to nawet przy pięćdziesiątym też nie :-) (Czasem tylko się złościłam, nawet bardzo, gdy nici się zrywały co kawałek). I powiem więcej, nawet to szycie mi się spodobało. To znaczy podobało przy trzydziestym lampionie, bo przy czterdziestym piątym marzyłam już tylko, żeby uszyć ostatni i miałam nadzieję, że nie będzie mi się to śniło do końca życia ;-)
Gdy na pięćdziesiątym lampionie naszyłam ostatni odblask wydałam głośny (naprawdę głośny) okrzyk radości :-D
Mieliśmy lampiony, mieliśmy przygotowane trasy, a zgłoszeń z dnia na dzień przybywało. W końcu nadszedł dzień, żeby się spakować i przenieść w Kotlinę. Dla mnie zaczął się nowy etap życia i jednocześnie kolejny etap przygotowań. Zamawianie perforatorów, szukanie sponsorów, załatwianie map, koszulek itd. Większość organizacyjnego zamieszania spadła na mnie. Nie, nie, nie! Niech Wam przez myśl nie przejdzie, że narzekam. Wręcz przeciwnie, czułam się jak ryba w wodzie. Pojechać tu, zadzwonić tam, napisać gdzieindziej.
A zgłoszeń przybywało :-) 12 kwietnia – przekroczyliście wymarzoną przez nas setkę. 101 zgłoszeń – moje pierwsze skojarzenie: 101 dalmatyńczyków i zaraz potem „Czy dobijemy do Dywizjonu 303” ;-) (Teraz wiemy, że nie w tym roku, ale kto wie może za rok ;-)
Moje mieszkanie coraz bardziej przypominało magazyn rzeczy różnych. Karton z pucharami, karton z koszulkami, porozkładane na podłodze w salonie ulotki, karton z kubeczkami, talerzami itp. itd.
To tylko część "magazynu" ;-)
4 maja godz.6:40 budzik dzwoni po raz pierwszy. Szybko doszłam do wniosku(szczególnie że do później nocy albo raczej wczesnego rana coś jeszcze robiliśmy), że to co zaplanowałam zrobić w 3 godziny, na pewno zdążę zrobić w 1,5h ;-) Niestety budzik był nieubłagany. 7:00 rano. Kto wymyślił taką godzinę?!?!?!
Ostatnie dopakowanie „tysiąca” kartonów, które trzeba zabrać ze sobą i czas na ostatnie zakupy.
Pan w Tesco złapał się za głowę. „Ile Pani potrzebuje tej wody?!?!” „300l proszę Pana”
I jeszcze dania instant, i jeszcze ciastka, i jeszcze… Samochód wyglądał jak mała ciężarówka. Uwierzcie, że cudem zmieściłam się tam ja i kierowca ;-)
Godz. 12:00 – szkoła w Karpnikach. Samochód rozpakowaliśmy zdecydowanie szybciej niż zapakowaliśmy. Zaczęło się odliczanie czasu. 4 godziny do otwarcia biuro zawodów. Pierwsi zawodnicy już są. „Nie, ja bardzo przepraszam, biuro zawodów będzie otwarte za 4 godziny.” Szybkie zapoznanie się z planem szkoły, szybka decyzja które rzeczy gdzie zostawić, szybkie zagospodarowanie dawnego pokoju dyrektora szkoły na biuro maratonu. Jeszcze 2h. Pooklejać szkołę drogowskazami i jeszcze zamieść kilka pomieszczeń, żeby było gdzie spać. 15:00 – mam jeszcze godzinę, na pewno zdążę. Ostatnie przygotowania. Jestem głodna. Poranny kompromis z budzikiem: on daje mi 20 minut snu, ja rezygnuję ze śniadania – teraz wiem, że powinnam wymyślić inny kompromis, ale kto o nieludzkiej godzinie myśli trzeźwo???!! No ja na pewno nie.
Godz. 15:50 przez otwarte drzwi biura widzę zbliżającego się uczestnika z wypisaną w oczach chęcią zarejestrowania się. O co to to nie. Mam jeszcze 10 minut i zamierzam je wykorzystać w 100%. Makaron z sosem śmietanowo-ziołowym, czyli danie instant zalane wrzątkiem, smakowało jak nigdy wcześniej (szczególnie że o takim smaku jadłam po raz pierwszy ;-)
16:00 !!!
Zjeżdżają się coraz to nowi uczestnicy. W biurze pojawiają się mniej lub bardziej znane twarze. Wszystkie uśmiechnięte. Pierwszy stres związany z prowadzeniem biura zawodów powoli mija dzięki tym uśmiechom i pogodnemu nastawieniu. Z każdą minutą jest coraz lepiej.
fot. Krzysiek Wroński
20:30 – odprawa trasy TP100, a pół godziny później 27 osób ruszyło szukać w ciemności lampionów z upierdliwymi w naszywaniu odblaskami.
Coś po 21:00 (co prawda zegarek miałam na ręku – ładny, niebieski, ale w piątkowe popołudnie, a właściwie wieczór i noc to bardziej był on dla ozdoby) – hmm… a może by tak jakąś herbatę wypić. O!! na przykład tą zimną, którą zrobiłam jakieś 5 godzin wcześniej.
23:00 – 32 śmiałków z rowerami ruszyło na podbój Rudaw, a ja po półgodzinnej przerwie (przerwie??? No nazwijmy to przerwą w siedzeniu w biurze, wracam rejestrować kolejnych uczestników)
fot. Robert Waś
fot. Robert Waś
Było chyba coś po północy kiedy ruch w biurze zmniejszył się, bo zawodnicy TP50 zbierali siły przed porannym startem. A my… śledziliśmy zawodników, którzy mieli GPSy od Janka, przygotowywaliśmy ostatnie numery startowe, wrzucaliśmy informację na stronę, piliśmy herbatę, nawet zjedliśmy kolację. Wlałam też w siebie pierwszą dawkę kofeiny (przez następne godziny wlałam ich jeszcze kilka). Nie wiadomo kiedy zrobiła się 6:00, a w biurze znowu tłoczno. Nie dosyć, że 50-tkowicze to jeszcze pierwsi z TP100 i TR200 ukończyli pierwszą pętlę i w przerwie między pętlami zajrzeli do biura po mapy na ciąg dalszy, no w końcu mogą im się przydać. Ufff… Udało się, wszyscy zarejestrowani, mapy w ręku i o 8:29 jesteśmy gotowi do wyjścia na odprawę trasy 50km i oto wpada grupka spóźnialskich. Oj muszę przyznać, że się w duchu trochę zezłościłam. Ale cóż pozostało, ładnie się uśmiechnąć, zarejestrować, po czym zbiec przed budynek szkoły i wysłać ponad stu śmiałków w teren z nadzieją, że wiedzą co robią i się nie zgubią.
fot. Krzysiek Wroński
„Będzie chwila odpoczynku”. Równie szybko jak to pomyślałam, zrozumiałam w jak ogromnym jestem błędzie, bo oto następni ze „stówki” i „rowerowej” zaglądają prosząc o mapę na drugą pętlę. Niektórzy mniej niektórzy bardziej zmasakrowani, ale w większości zadowoleni.
Było chyba coś po 10:00 kiedy dotarło do mnie, że od kilku godzin jestem głodna. No tak zaraz coś zjem. Kolejna mapa do wydania. 12:00. Mój organizm krzyczy, że chcę coś zjeść. W nagrodę oprócz serka i kawałka chleba dostaje herbatę i kolejną dawkę kofeiny.
Zaczynam być zmęczona, marzy mi się śpiworek i choć krótka drzemka na słoneczku przed budynkiem. W sumie to mam komu zostawić biuro pod opieką, ale przez kilka godzin chodzę i powtarzam, że idę spać. Chyba od tego gadania się wyspałam… a może to kolejna dawka kofeiny sprawiła… W każdym razie kryzys zmęczenia minął, a ja dostałam głupawki :-)
Coraz więcej osób pojawia się na mecie, a to oznacza, że trzeba się ogarnąć, włączyć tryb myślenia i zabrać się do pracy. Sprawdzanie kart, telefony do niezastąpionego pana Marka, że znów nie ma ciepłej wody, uzupełnić poziom kofeiny, kolejni uczestnicy, kolejne karty. O, ciemno się zrobiło. O, burza. Ktoś wchodzi ociekając wodą, nowa karta do weryfikacji. Hmm… prawie północ, a według moich notatek nadal 3 osoby są w terenie. Kontrolne telefony czy nic się nie stało, czy wszystko z nimi w porządku. Ależ w jak najlepszym porządku, bo siedzą w domach. Czyli wszyscy bezpiecznie wrócili do bazy lub pojechali do domu. Pierwsze nieoficjalne wyniki, dalsza weryfikacja kart, kolejne wyniki. Nie wiem która jest godzina i nie chce wiedzieć i tego że mam do wypisania ponad sto certyfikatów i dyplomów tez wolałabym nie wiedzieć, ale wiem. Przyjaciółka kofeina dodaje sił i piszemy. Ledwo widzę na oczy. Właśnie oczy, od jakiegoś czasu nawet nie wiem jakiego bolą mnie przeraźliwie. No tak, powinnam choć na trochę wyjąć soczewki, ale jakoś się nie złożyło, jakby czasu nie było czy coś w tym rodzaju. W końcu o 4:00 zostaję zmuszona do położenia się spać. Obudzona po dwóch godzinach ledwo widzę na oczy, jest mi zimno i ogólnie to kto mi kazał tu siedzieć i w ogóle co ja tu robię?!?!?! Herbata, kofeina i pierwsze i jedyne w ciągu tych kilkudziesięciu godzin łzy. Łzy zmęczenia. Na szczęście szybko otarte :*
Jeszcze 40 dyplomów i wybija 8:00. Za godzinę oficjalne zakończenie.
fot. Krzysiek Wroński
Pożegnania, ostatnie dobre słowa. Najbardziej utkwiły mi w głowie te, które usłyszałam od Basi, że widać, że kobieta była odpowiedzialna za część organizacyjno-biurową ;-)
Dom. Jak tu spokojnie i cicho. Brakuje mi zamieszania, brakuje szukania zapałek, brakuje szukania chętnych którzy pojadą po kogoś na trasę, brakuje mi WAS.
Niedziela 14:10 – pierwszy mail z podziękowaniami za imprezę :-)
Przytulona do laptopa padam spać.

Na koniec chcę podziękować za wszystkie pozytywne komentarze, wszystkie Wasze uśmiechy, za Waszą pomoc, za każde ciepłe i dobre słowo, ale też za słowa dobrej krytyki. Warto było nie spać prawie 56 godzin i chętnie powtórzę to za rok (pewnie nawet nie raz w przyszłym roku), a potem za kolejny rok i za kolejny. I to nie prawda, że Rudawska Wyrypa to impreza non-profit. Wasze uśmiechy, Wasza radość i znajomość z Wami to najlepsza zapłata :-)

11 komentarzy:

Anonimowy pisze...

a te trzy osoby co znalazłaś na końcu "telefonicznie" w domach to nie poinformowały Was że schodzą z trasy?

Marcin Kargol pisze...

Teraz mi głupio, że tak łeb zawracałem... :>

Lepszego miejsca na debiut nie mogłem sobie wymarzyć! Czapki z głów przed Wami i do zobaczenia następnym razem!:)

asikowy pisze...

Anonimowy, podobno poinformowały ale nie mnie i do mnie ta wiadomość nie dotarła :/

asikowy pisze...

Marcin, nie tylko Ty "łeb zawracałeś";-) i uwierz, że jak wróciłam do domu to strasznie mi tego brakowało. Było za spokojnie ;-)

Anonimowy pisze...

Asiula, bardzo fajna relacja, fajne koty :-). Dobrze się to czyta.


Bardzo się cieszę, że masz taką pasję i się w niej realizujesz !!!!!!!


Pozdrowienia,
Kowal

asikowy pisze...

ojej,fajnie,że i Ty tu zajrzałeś :-)
zapraszam w przyszłym roku na którąś z naszych imprez

chrisEM pisze...

No wstyd mi za siebie i za kolegę. Tyle zachodu i poświęcenia z Waszej strony a my ,ciepłe kluchy, zeszliśmy z TR200 po 10h. Jeśli zrobicie imprezę za rok to obiecuje poprawę i walkę do końca. Do zobaczenia

chrisEM pisze...

A lampiony były super ;)

asikowy pisze...

No trzymam Was za słowo, bo impreza za rok będzie na 150% :-)
A za pochwałę lampionów dziękuję bardzo bardzo ;-)

Anonimowy pisze...

Tą spóźnioną sierotką byłem też ja, obiecuję, że to już się nie powtórzy :).

Świetną imprezę zrobiliście.

Pozdrawiam
JAcek

asikowy pisze...

Jacku, trzymam za słowo i mam nadzieję, że oznacza to, że za rok też przyjedziecie :-)