poniedziałek, 25 czerwca 2012

O tym jak można się zmasakrować na rowerze i być z siebie dumnym

Niedzielny poranek zaczął się leniwie. W pokoju panował półmrok, ale przez żaluzje przebijały się promienie słońca, zapowiadając piękny dzień. Mój organizm, ku mojej wielkiej radości, wreszcie choć jeszcze z trudem, przestawia się na opcję "poranne ciemności to wina żaluzji i nie oznaczają środka nocy". Herbata, grzanki z konfiturą truskawkową i poranna internetowa "prasówka" (zbiór z całego tygodnia ;-) - no normalnie żyć, nie umierać. Szybko zrobiło się południe, więc zostawiłam moje lenistwo w domu i pomknęłam na rowerze do Cieplic na wizytę domową do jednego z moich ulubionych ostatnio mruczących pacjentów. Miał być moment, a wyszła kawa i świeży biszkopt z prawdziwą wiejską śmietaną. Pychota...mmmm....
Słońce zdecydowanie odradzało szybki powrót do domu, więc zdecydowałam się na okrężną drogę. Pomyślałam, że dojadę do Marczyc i wrócę do Jeleniej przez Staniszów, a że może przy okazji zdejmę PK przy drodze na Borowice to już inna bajka. No ale żeby nie było, to oczywiście "zobaczy się jak będę w Marczycach, czy będę miała chęć, siłę i wogóle". Ło matko droga, że ja się jeszcze nie nauczyłam, że jak tak pomyślę to już na pewno nie będzie zmiłuj i nie będę się siebie pytała czy mam siłę i ochotę tylko pojadę w upatrzone miejsce.... Tak też było i teraz. Marczyce. Drogowskaz pokazuje w lewo kierunek na Staniszów, w prawo na Sosnówkę. No to heja w prawo, łudząc się jeszcze i oszukując sama siebie, że przecież zawsze mogę zawrócić jak nie dam rady. Ja zawrócić?!?! Przecież taka opcja nie istnieje!!! I przecież doskonale o tym wiem, więc dlaczego się oszukuję??? Ano może dlatego, że wtedy jakoś mam więcej motywacji, bo nie czuję przymusu. Hmmm... znów trochę nie tak. Przymus jest, bo sama siebie przymuszam. Nie, nie, nie. To nie jest przymus to jest pokonywanie własnych słabości, przełamywanie barier i jak to zwał tak to zwał, a w praktyce to nic innego jak powtarzanie sobie "no kto jak kto, ale ja nie dam rady" potwierdzane sms-ami "Twarda jesteś-dasz radę";-) No i weź się tu człowieku wycofaj ;-p 
Sosnówka Dolna. Chwilka przerwy, rzut okiem na mapę, wyznaczenie charakterystycznych punktów coby dobrze podziałały na psychikę informując, że coraz mniej przede mną i ruszam. Spokojnie, powoli, w końcu nigdzie mi się nie spieszy. Skończyły się zabudowania. Nie jest źle, myślę sobie i chwilę później moje mięśnie mówią po raz pierwszy "NIE". Chwilka przerwy w przydrożnym rowie. Dalej w górę. Mijam jakiś państwa zjeżdżających w dół i słyszę, nie działające super budująco, "to jeszcze kawałek do samej góry". Zakręt przy obrzydliwym okrąglaczku. Masakra architektoniczna i masakra moich mięśni. Siadam i przyglądam się kaplicy św. Anny na przeciwległej górze. Byłam tam. Przez chwilę wspominam ten piękny jesienny dzień, znów słyszę te śmiechy, obrazy z tamtego dnia stają mi przed oczami niczym wyświetlane na ekranie slajdy. Podnoszę się z ziemi i dalej idę prowadząc rower obok. Idę i jestem z siebie dumna, z tego jak daleko, jak wysoko wjechałam. Dochodzę do rozwidlenia dróg, ta w lewo prowadzi do Karpacza, ta na wprost do Borowic. Znów wsiadam na rower i jadę kawałek asfaltem, po czym skręcam w las i bez problemu odnajduję lampion. Wisiał w urokliwym miejscu, widoczny prosto z drogi. Idąc po niego zapadam się w jakiś mokry mech, a na ustach pojawia się uśmiech. Kiedyś mokre buty wprawiłyby mnie pewnie w lekkie wkurzenie, teraz wywołują radość. Szukam chwilę strumyka z nadzieją, że ugaszę trochę pragnienie, ale niestety. Za to stado latających potworów atakuje coraz bardziej, więc szybko uciekam znów na asfalt. Pusta droga, prosta, z górki. Zapominam co to hamulce, jadę, wiatr we włosach, uśmiech na twarzy. Kolejny odcinek jest pod górkę, ale nawet raz nie przekręcę pedałami. Skrzyżowanie. Tym razem prosto, czyli w dół do Sosnówki, ale już wolniej i rozważniej. Sporo zakrętów, piach i żwir na drodze, a przede wszystkim sporo samochodów. I znowu jestem na dole. Siadam na ławce przy kościele, potrzebuję dłuższą chwilę przerwy. Do domu ponad 10km, a ja czuję że będzie problem. Ale co pozostaje?? usiąść i płakać?? To nie w moim stylu. Jeszcze jechać/iść i płakać to jeszcze jeszcze ;-p Droga do Staniszowa wiedzie lekko pod górę. Na prawdę lekko, ale niestety moje mięśnie drżą i bolą okrutnie. Powoli, bardzo powoli, ale cały czas do przodu. Uff przyszedł sms - jest pretekst do postoju ;-p Moment i z nowymi siłami dalej, a potem jest już z górki przez cały Staniszów :-) Pałac, kościół i sklep, Pałac na wodzie i.... znów pod górkę. Mięśnie znów krzyczą, że dziś przegięłam. Mijam po prawej Balaton i widzę moje ukochane Sokoliki i widzę też białego maltańczyka z niebieską kokardką biegnącego środkiem drogi. Fatamorgana czy jak... Samochody jadące w jedną i drugą stronę zatrzymały się, a maluch wystraszony między nimi. Wzięłam na ręce i poczułam jak cały się trzęsie i wiecie co...Może jestem twarda, silna, dzielna, ale łzy mi stanęły w oczach, bo pierwsza myśl, że ktoś wyrzucił... Druga myśl, jak ja wrócę z psem i rowerem do domu... Trzecia myśl... Zanim zdążyłam pomyśleć, zatrzymał się kolejny samochód i wyskoczył szczęśliwy pan dziękując mi, że znalazłam jego psa, który jak się okazało uciekł im, a potem jak się domyślałam wystraszył, że jest sam. Szczęśliwe zakończenie historii, która jak się okazało mocno podniosła mi poziom adrenaliny, tak że resztę drogi do domu pokonałam bez najmniejszego problemu, ale gdy zsiadłam pod domem z roweru czułam jakby nogi nie należały do mnie i nie byłam w 100% przekonana, że będą robiły to co ja będę chciała ;-) Byłam zmęczona, szczęśliwa i bardzo z siebie dumna :-)
całość wyszła około 35km
między Jeziorem Sosnówka a górą, czyli lampionem jest jakieś 260m różnicy wysokości i około 5km odległości

Brak komentarzy: